Kronika

2022.07.16

Wakacyjna włóczęga Klubu Pytolotników

Dzień 1 (10.07)

Byliście kiedyś w Skorzęcinie? My też nie. Teraz jesteśmy… pod wrażeniem. Częściowo pozytywnym. Choć generalnie, nie macie czego żałować. Ośrodek wypoczynkowy w Skorzęcinie, to według reklam największe takie miejsce w Wielkopolsce. Przepychając się w tłumie na deptaku można przypuszczać, że może nawet w całym Układzie Słonecznym. Bezkresne hektary bieda-domków kempingowych, poutykanych między drzewami rzadkiego sosnowego lasu. Nawe gdy świeci słoneczko wyglądają stęchle i ponuro. Obok największa atrakcja – dwa jeziora. Ładne.
Mieliśmy szczęście, bo zakwaterowaliśmy się w większym budynku, nazwanym (nieco na wyrost) pensjonatem. Villa Kama, gdyby ktoś chciał sprawdzić. Podróż z Warszawy upłynęła bez kłopotu, jeśli nie liczyć jednego nieszczęśnika, który myślał, że wyjeżdżamy dzień później, więc dotarł w tatą. Tata zostawił nam syna, a po pewnym czasie przyjechał raz jeszcze i tym razem zostawił kartę kolonijną. Byliśmy więc w końcu w komplecie.
Po obiadokolacji ruszyliśmy na deptak. Atrakcji było co nie miara: gofry flamandzkie, frytki belgijskie, fish & chips, pizza, kebab, restauracja z tradycyjnymi polskimi daniami, a nawet lokal o dźwięcznej nazwie „Goła baba na rowerze”. Do tego szereg sklepów z lokalnymi atrakcjami turystycznymi wyprodukowanymi w Chinach. Po krótkim czasie kolejna przelotna ulewa skłoniła nas do powrotu.
W tym miejscu należy podkreślić, że Villa Kama, choć klimatem przypomina lata młodości najstarszych członków kadry obozowej, pod jednym względem się wyróżnia: przemiłą obsługą, która przywitała nas bardzo serdecznie. Dostaliśmy nawet zgodę na zaparkowanie Pytolota na miejscu dla inwalidy, ale Pan Dyrektor uniósł się honorem i znalazł inne.
Wieczorem w trzyosobowych patrolach odbyła się burza mózgów prowadząca do zaplanowania, co my właściwie na tym obozie będziemy robić. Trochę udało się wymyślić: tropić skarby przyrody, zdobywać odznaki turystyczne, wędrować, a także, uwaga, poszukiwać pamiątek średniowiecza, których tutaj – na Kujawach, jest całkiem sporo. Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się rozwiązać pewne problemy egzystencjalne, typu jak dostać się z Mogilna do Kruszwicy, jeśli pociągów nie ma (choć są tory), a autobusy jeżdżą rzadko albo wcale. Dla ułatwienia dodamy, że przejście tych trzydziestu kilku kilometrów po lokalnych szosach raczej nie wchodzi w grę.
Resztę wieczora umiliły nam gry towarzyskie, z tym nieśmiertelna „6-ta bierze!”, która wciągnęła nawet szacowne kadrowiczki, a także wydobyte z mroków niepamięci przez Pana Dyrektora „Grzybobranie” – kultowa gra jego młodości. Pan Bartosz lansował pokera, a pani Anna grę na refleks o jakiejś nazwie w obcym narzeczu. Wielu coś wygrało, wszyscy się dobrze bawili i na koniec męczącego dnia grzecznie poszli spać.

Dzień 2 (11.07)

Drugi dzień obozu wędrownego minął pod znakiem sportowych i przyrodniczych wrażeń. Po śniadaniu rozegraliśmy turniej ringo, w ramach pięciu 3-osobowych patroli. Punktacja prezentowała się następująco: 1. miejsce zespół p. Ani z Leną i Asią, 2. miejsce zespół p. Dyrektora (zastępującego w patrolu p. Marzenę) z Zosią i Michałem, 3. miejsce zespół p. Andrzeja z Iwem i Ryszardem, 4. miejsce zespół p. Bartosza z Antkiem i Mikołajem. Zaszczytną 5 pozycję zajął debiutujący w ringo zespół p. Basi z Alą i Leną.
Wytarzani w piachu ruszyliśmy następnie na 10 km. spacer ścieżką dydaktyczną „Przygoda z Przyrodą”. Jak się szybko okazało przygoda polegała głównie na szukaniu właściwego szlaku, więc zostaliśmy tropicielami skarbów natury w jeszcze mocniejszym wydaniu. Trasa koncentrowała się wokół Jeziora Białego, na której można było podziwiać monumentalne dęby szypułkowe.
Po powrocie dwa patrole: p. Ani i p. Bartka pojechały Pytolotem do pobliskiego Jaworowa, żeby napawać wzrok ogromnymi, pomnikowymi topolami białymi. Okazało się, że drzewa są w stanie agonalnym. W drodze powrotnej w miejscowości Kamionka Pytolot zatrzymał się przy dobrze zrekonstruowanym wiatraku typu koźlak. Było trochę emocji, bo wysoko na ziemią znajdowało się niczym nie zabezpieczone okno (w sam raz dla samobójców), ale udało się podczas zwiedzania uniknąć losu Ikara.
Resztki niespożytej energii postanowiliśmy zużyć po kolacji, w jeszcze bardziej ekscytującym meczu ringo. Tym razem zasłużony laur zwycięstwa przypadł drużynie p. Dyrektora, z niezastąpionymi: Antkiem i Mikołajem w składzie.
Wieczór upłynął na towarzyskiej rywalizacji w grach karcianych, spędzanej po raz drugi przy stolikach wygodnej sali konferencyjnej.

Dzień 3 (12.07)

Trzeci dzień zaczęliśmy od wczesnego śniadania. Mimo że trzeba było spakować się do drogi (tego dnia bowiem zmienialiśmy naszą bazę noclegową), niektórzy postanowili jednak rozegrać na odchodnym mecz w ringo. Słowa czujnych członków kadry, przestrzegających przed spóźnieniem, które miałoby być efektem owego meczu, jakoś się nie sprawdziły. Tylko jeden z uczestników Włóczęgi nie przybył na czas, spóźniając się o całe 7 minut, ale z uśmiechem na ustach odpracował każdą minutę jednym okrążeniem wokół załadowanego już walizkami Pytolota. Następnie wyruszyliśmy w trasę, ustaloną wcześniej przez patrol Pana Bartosza, która wiodła od pensjonatu Kama w Skorzęcinie do Orchowa, skąd miał nas zabrać PKS do Mogilna. Całość wyznaczonej drogi (14 km!) przebiegała przez Powidzki Park Krajobrazowy, od jego zachodniej, do wschodniej granicy. Na czele szli najbardziej wytrwali piechurzy, prowadzeni przez Panią Anię i Pana Bartosza, w środku o porządek dbała Pani Marzena, a na końcu czuwali nad wszystkim Pan Andrzej i Pani Basia. Nastawienie zmieniało się z każdym kilometrem, ci, którzy szli z najlepszym tempem chętnie przeszliby jeszcze dalej, ci którzy szli na końcu, najchętniej skończyliby trasę wcześniej. Po drodze były oczywiście przystanki, które dla niektórych okazały się zbawienne. Nierzadko zamieniały się one w pikniki, niektórzy byli nawet wyposażeni w opakowania kiełbasy i bułki nielegalnie wyniesione ze śniadania. Wyprawę uwieńczył sukces, do Orchowa na własnych nogach doszli wszyscy. Tutaj nastąpił podział grupy na dwie części. Jedna pod opieką Pana Dyrektora wyruszyła w podróż Pytolotem do skansenu w Mrówkach, druga natomiast odpoczęła krótką chwilę, poświęcając się grze w państwa-miasta, w oczekiwaniu na Kujawsko-Pomorski Transport Samochodowy. Jak okazało się, niektórzy uczestnicy gry uważają Bratysławę za zwierzę, a inni szukając miasta na literę “I” wskazują “Indykowrocław”. Litera “I” w ogóle okazała się dość problematyczna, bowiem wśród państw, które zaczynają swoją nazwę od tego właśnie znaku, uczestnicy wskazali Irak, Iran, Indonzeję i… Iguanę. Zwierzę na “I” to z kolei “Indyjski Słoń”, co być może znajduje swoje potwierdzenie w literaturze. Grę zakończyliśmy przepięknym wierszem napisanym na poczekaniu przez nieodgadnionego artystę Michała, przedstawiciela sztuki (albo sztuk) niebanalnych, a brzmiał on: “Gdyby babcia miała kapcia… to by ci dała po łapciach”. Można więc nazwać tę część tzw. “głupawką ze zmęczenia”. Jej następnym stadium jest wygaśnięcie, które nastąpiło w autobusie. Trzeba jednak zaznaczyć, że mimo braku sił, pojawienie się czterokołowego pojazdu komunikacji międzymiastowej wywołało spore poruszenie, a momentami nawet euforię. W ciągu pół godziny dotarliśmy do Mogilna, a tam czekał nas już tylko 800-metrowy odcinek, na którego końcu był upragniony hotel. Ten, o zagadkowej nazwie “BOSS”, okazał się ekskluzywny, a jego wygląd wewnętrzny wręcz zapierał dech w piersiach. Nie było jednak komu zachwycać się pięknym wnętrzem – wszyscy, gdy tylko otrzymali klucze padli na łóżka, kanapy i fotele, odreagowując w ten sposób męczącą podróż pieszą. Odpoczynek przerwał dopiero pożądany obiad. Ten również zrobił na nas ogromne wrażenie. Na stole aż brakowało miejsca z racji ilość pysznych potraw i przystawek. W zawodach o zjedzenie największej ilości kiełbasy szynkowej stanął Pan Dyrektor i Pan Bartosz, było jednak trudno wyłonić zwycięzcę (nieprawda, zjadłem dużo więcej! – przyp. Pana Dyrektora). W ogólnej konkurencji jedzeniowej autor stawiał początkowo na Panią Anię, ta jednak postanowiła tym razem go rozczarować.
Wieczorem tłumnie oblegano stoliki w kasynie gier… planszowych.

Uzupełnienie relacji przez naocznego świadka wyprawy do skansenu:
Do skansenu w Mrówkach pojechał za wskazaniami Google Maps Pytolot z walizkami, patrolem pani Basi in corpore oraz panią Anią na gościnnym występie. Trzy telefony zgodnie obwieściły kres drogi, gdy tymczasem… skansenu tam nie było. Był gdzie indziej. Ściśle mówiąc, po drugiej stronie jeziora! Co prawda Google sugerował przejście wpław, ale podróżnicy solidarnie kazali mu się wypchać. Ostatecznie grupa zastosowała manewr ominięcia, znany tylko najbardziej inteligentnym zwierzętom, od ośmiornic w górę, objeżdżając jezioro leśnymi drogami (Pytolot czuł się wreszcie jak w niebie). Udało się odnaleźć parking z drogowskazem do skansenu i sam skansen, ukryty w kniei. Pan w kasie poinformował, że we wtorki wstęp jest bezpłatny (hurra!), a przy okazji powiedział, że doskonale wie, jakie numery wyczynia Google i nic z tym nie może zrobić.
Sam skansen okazał się zrekonstruowaną na podstawie wykopalisk średniowieczną osadą rycerską na szczycie stromego wzgórza. Naprawdę ciekawą, wartą obejrzenia.

Dzień 4 (13.07)

Sacrum, lipa i Kiliński

Czwarty dzień wakacyjnej włóczęgi rozpoczęliśmy pod znakiem sacrum. Przed popołudniem w pięknych okolicznościach przyrody wokół Jeziora Mogileńskiego udaliśmy się do z do jednego najstarszych zespołów klasztornych w Polsce. W towarzystwie przewodnika podziwialiśmy pobenedyktyński kościół pw. Św. Jana Apostoła, odnajdując styl romański, gotycki i barokowy, a nawet rokoko; zwiedziliśmy krypty, a w wirydarzu (to klasztorny dziedziniec) widzieliśmy XI-wieczną studnię. W czasie przemarszu do stacji kolejowej odwiedziliśmy kościół pw. Św. Jakuba starszego, ale nie on był celem głównym – przy kościele rośnie piękna lipa – pomnik przyrody.
Kolejnym celem włóczęgów było Trzemeszno i znajdująca się tam bazylika mniejsza pw. Wniebowzięcia NMP i Michała Archanioła. Podróż odbyliśmy koleją, choć podróż to wielkie słowo – trwała bowiem tylko 10 min. Bazylika robi wrażenie imponującą barokową kopułą i takimi samymi dekoracjami wewnątrz. Zachowały się romańskie kolumny oraz gotyckie sklepienia gwiaździste. Przy kościele kolejny pomnik przyrody – lipa, a jakże! Zresztą nie był to koniec atrakcji przyrodniczych. Aleja Jarosława K. …Szymańskiego to kolejny tego dnia pomnik przyrody – aleja drzew, głównie lip drobnolistnych.
Spotkaliśmy również w Trzemiesznie znajomego z Warszawy. Nie wszyscy pamiętają, że najsłynniejszy szewc Rzeczypospolitej urodził się właśnie w tym wielkopolskim mieście i spędził tu pierwsze 20 lat swojego życia. Karierę (szewca i bohatera powstania kościuszkowskiego) zrobił dopiero w Warszawie. W rodzinnym mieście został upamiętniony placem swojego imienia oraz okazałym pomnikiem.
Po powrocie do Mogilna odbyliśmy w BOSSie kolejną super-wyżerkę, a potem część uczestników opracowywała zebrane materiały, a część najbardziej fanatycznych sportowców podobnie jak wczoraj powędrowała na drugi koniec miasta, na boisko do siatkówki plażowej, które zaanektowaliśmy na ringo.
Wieczorem standard: „6. bierze!” i poker na ciasteczka.

Dzień 5 (14.07)

Piąty dzień naszej włóczęgi rozpoczęliśmy od złożenia życzeń solenizantowi. Panie Andrzeju, jeszcze raz życzymy wszystkiego najlepszego!
Po śniadaniu i zapakowaniu bagaży podzieliliśmy się na dwie grupy. Patrol pani Basi pojechał „Pytolotem” do Kunowa w poszukiwaniu przyrodniczych skarbów. To nie było łatwe zadanie. Gdy nawigacja pokazała błędną trasę, Ala i Lena były zmuszone pójść na zwiady i zapytać lokalnych mieszkańców, gdzie są pozostałości dworskiego parku. Wreszcie znalazłyśmy ogromnych rozmiarów drzewo – platan. Kilka lat temu podobno odpadła mu tabliczka, że jest pomnikiem przyrody, ale potwierdziłyśmy jego tożsamość, z trudem we trzy obejmując go w pierśnicy. Ponad 4,5 metra – tyle, ile napisano w przewodniku.
W okolicy Kunowa jest również 44-metrowy, metalowy most na Noteci, po dawnej linii kolejowej. Ciężko było do niego dotrzeć. Najpierw życzliwa autochtonka swoim samochodem dzielnie przepilotowała Pytolota przez wstępne zarośla, a potem, po długiej przeprawie przez chaszcze i pola cebuli, udało nam się most zobaczyć z oddali i sfotografować.
Widząc tabliczkę z napisem „SOŁTYS” postanowiłyśmy udać się po pieczątki do książeczki PTTK. Zamiast pieczątek wyskoczył i zaczął nas gonić duży pies. Uciekałyśmy, ile sił w nogach.
Reszta grupy (do której potem dołączyłyśmy) pojechała z Mogilna autobusem do Strzelna. W Strzelnie zwiedziliśmy najważniejsze zabytki sztuki romańskiej: rotundę Św. Prokopa i ponorbertańską bazylikę z pięknymi romańskimi kolumnami. W oczekiwaniu na autobus poszliśmy do cukierni na ciepłe drożdżówki, zimne lody i gorącą kawę. Przejazd do Kruszwicy, choć to tylko 13 kilometrów, odbył się na raty, z przesiadką w miejscowości o dźwięcznej nazwie Tupadły. Nawiasem mówiąc, rozkłady jazdy autobusów w województwie kujawsko-pomorskim mają charakter wybitnie orientacyjny, przy czym orientują się w nich, i to też niezupełnie – chyba jedynie kierowcy…
Zwiedzanie Kruszwicy rozpoczęliśmy od Mysiej Wieży, z której rozciąga się piękna panorama na jezioro Gopło i okolicę. Do następnego zabytku podjechaliśmy na dwie tury Pytolotem. Kolegiata z XII wieku z zewnątrz zrobiła na nas ogromne wrażenie, gdyż nie udało nam się wejść do środka (niektórzy weszli – przyp. Pana Dyrektora). Następnie relaksowaliśmy się nad jeziorem Gopło przyglądając się trenującym wioślarzom.
Podróż z Kruszwicy do Radziejowa (jedni Pytolotem, drudzy autobusem) minęła szybko. Dzień zakończyliśmy tradycyjnym meczem w ringo. Tym razem nie było wieczornego kasyna gier.

Dzień 6 (15.07)

Przez cały dzień rozbiliśmy zdjęcia aparatem bez karty pamięci. Dzięki temu przepadły fotografie spod Płowiec, z turnieju kręgli, z uwieńczonych powodzeniem poszukiwań skarbu natury w postaci głazu narzutowego o obwodzie blisko 7,5 metra, z którego nad ziemią widać tylko kawałeczek wielkości siedziska od krzesła, a co do reszty, trzeba było zdać się na zanotowane w przewodniku turystycznym wypowiedzi baaardzo starych mieszkańców okolicy. Przepadły też zdjęcia kościołów z Radziejowa. To, co udało się poniżej zreprodukować, to wyciągnięte z telefonów nieoficjalne fotki. Choć, trzeba przyznać, te z gry w ringo nader sugestywne. No i kilka z wieczora, kiedy karta pamięci wróciła już do aparatu.

A teraz danie specjalne w postaci wierszowanej relacji z dnia, autorstwa dyżurnego patrolu pani Marzeny Derejko. Zgodnie z życzeniem twórców nie zmieniłem w nim ani przecinka. Niech poezja broni się sama…

Jarosław Pytlak

Dziś oglądaliśmy pole bitwy pod Płowcami,
Ringo zaginęło miedzy gałęziami.
Z tego powodu łzy nam do szarlotki kapały
lecz na szczęście na lodach się zatrzymały.
Pan Andrzej stanął na wysokości zadania, przedstawił nam Łokietka dokonania.
W kręgielni K-2 popołudnie spędziliśmy, tamże przepyszne pizze zjedliśmy.
Druga runda przez pana Dyrektora została wygrana,
Pani Ania w kręgle jednym punktem pokonana!
W bilarda też graliśmy i wszystkie swoje umiejętności tam pokazaliśmy.
Popołudnie spędziliśmy niebanalnie.
Zwiedzanie kościołów w Radziejowie wyszło genialnie.
Jeden zamknięty, w drugim czuwanie, więc pozostało nam w ringo granie.
Dziś najlepiej dziewczyny się spisały , wszystkie mecze z łatwością wygrały.
Na tym etapie dnia się zorientowaliśmy, że karty do aparatu nie włożyliśmy.
Myślą naszą było od rana, że ta kronika będzie rymowana.
Na koniec się przekonaliśmy, że mimo narzekań, dobrze się bawiliśmy.
Jeszcze na koniec jedna mała wzmianka, już do samego Pana Jarka.
Panie Dyrektorze bardzo dziękujemy
i jak Pana korci, żeby to poprawić, bardzo dobrze wiemy.

Michał, Zosia, Pani Marzena pozdrawiają i do Radziejowa serdecznie zapraszają.

Dzień 7 (16.07)

Tego dnia odbyła się podróż z Radziejowa do Warszawy, z przystankiem przy zaporze we Włocławku.